sobota, 24 stycznia 2009

RELACJA

Tum-tum-tum, poniżej wkleję całą relację z Filipin, po kawałku, w miarę przepisywania. Nie będzie pod adekwatnymi datami, bo zniknęło by gdzieś na ciemnym końcu bloga. Będzie tu. Zapraszam do lektury:)
__________________________________________________________



Manila, 10.12.2008
Wczoraj po południu siedziałam jeszcze w Chunking Mansions, a dzisiaj, Chunking Mansions, najeżona szklanymi igłami wyspa Hong Kong i idylliczny spokój Lantau, to już odległa przeszłość. 1500Km lotu nad oceanem i jestem w dusznej Manili. Po podrózach chińskimi pociągami, oczywisty fakt, że takie odległości pokonuje się w mniej niż dwie godziny, po prostu zbił mnie z nóg. Wysiadłam na lotnisku Ninoy Aquino International i znalazłam w sobie tyle sił, żeby złapać taksówkę. W hostelu usiadłam nieprzytomna na łóżku, nie zdolna przez godzinę do podjęcia żadnej sensownej akcji, wliczając w to umycie zębów.

Powoli godzę się z faktem, że ie ma w podróżowaniu już nic unikalnego i samotne szwędanie się po Azji nie robi ze mnie bohaterki moich dziecięcycg marzeń. Trochę szkoda. Śpiąca w tym samym dormitorium, co ja, dwudziesto sześcioletnia Ralucca od półtora roku nie była w domu. Rok po obronieniu dyplomu z ekonomii rzuciła dobrze płatną pracę i tyle ją widzieli. Wygląda na to, że w piątek wyjedziemy z Manili razem, licząc na obniżenie kosztów noclegu. Cieszę się, na podróż z serdeczną, pulchną Ralucca. Spytałam ją, czy nie jest samotna. Nie jest. Ja chyba też nie.

Jest druga nad ranem. Boli mnie odwykła od pisania ręka. Butelka piwa San Miguel jest prawie pusta, a malutki gekkon na murku tarasu zdaje się patrzeć na mnie z lekkim wyrzutem, jakby pytał, co ja tu jeszcze o tej godzinie robię. Chyba mu przeszkadzam. Może chce rozpocząć swoją wspinaczkę solo po gładkiej nodze od stołu i zanurzyć rozdwojony jezyczek w rozlanych kroplach piwa. Nie wiem, czy gekkony lubią piwo, ale wiem, że ja lubię spać.

Dobranoc.


Manila, 12.12.2008
Jest gorąco. Minęła czternasta, a a ja nadal nie opuściłam hostelu. Ralucca zamknęła się godzinę temu pod prysznicem, mówiąc, że zaraz wyjdzie. Nie śpieszy mi się, mam czas. Co za wspaniałe uczucie. Mogę zająć się fotografowaniem rozsypanych lentilek. I nie muszę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.

Oprócz spacerów do sklepu, od rana nie miałam butów na nogach. Pan Cejrowski byłby dumny. Czerwony lakier, prezent mikołajkowy ode mnie – dla mnie, schodzi nieregularnie z paznokci, tworząc ładne wzorki. Zauważyłam, że nie tylko ja odkryłam w sobie miłość do czerwonego lakieru właśnie w podróży, czyli kiedy czerwony lakier jest najmnej praktyczną rzeczą na świecie. A mimo to, zdaje się, że co druga dziewczyna w podróży, ma czerwone paznokcie. Nieogolone nogi i czerwone paznokcie.

W ogóle, jest coś specyficznego wokół ludzi, których określa angielskie słowo „backpackers”, plecakowicze. Może to ubrania dobrane bez ładu i składu, albo rzemyki i sznurki zamotane wokół przegubów i kostek. A może to dziwny fakt, że nigdzie się nie spieszą? I ja też się nigdzie dziś nie spieszę. Ralucca pojawiła się właśnie na tarasie z dwoma filiżankami kawy i paczką papierosów. Ja nie palę, oszczędzam! Mój malutki budżet troszkę mnie przeraża. Nie mam pieniędzy, ale mam dużo czasu i jest mi z tym zupełnie nieźle.


Batad, 13.12.2008
We Friendly's Gesthouse powiedziano nam, że wizę łatwo można przedłużyć w Manili. Wsiadłyśmy z Raluccą w kolorowego jeepney'a, kierując się do biura imigracyjnego. Jeepney'e zdają się stanowić ponad połowę wszystkich pojazdów jeżdżących po brudnych ulicach Manili, kontrastując z jej szarością swoimi błyszczącymi karoseriami. Niektóre to prawdziwe dzieła sztuki na kółkach i mogły by swobodnie iść w zawody ze słynnymi pakistańskimi ciężarówkami. Każdy właściciel ozdabia swojego jeepney'a wedle własnego gustu i uznania. Na drzwiach i maskach wymalowane są jednorożce, bohaterowie komiksów, roznegliżowane kobiety, Aniołowie i Święci. Sporo jest Jezusów i haseł w stylu „God is love”, czy „Fear God”.

O dziwo, pierwsza w życiu jazda jeepney'em zakończyła się dotarciem pod wyznaczony adres. Na miejscu oczywiście nic nie załatwiłyśmy, postanowiłyśmy więc przejść się przez miasto. Padło na Chinatown.

Manilskie Chinatown ma z Chinami mało wspólnego. Na pewno nie wielu jest tu Chińczyków, nie za dużo też chińskich towarów. Jest za to smród i ubóstwo. Są kobiety leżące wprost na ziemi, patrzące tępo przed siebie i nie zwracające uwagi na niemowlęta, zawinięte w szmaty na ich kolanach. Są półnagie dzieciaki grzebiące w rynsztokach, są wychudzeni starcy, przez których trzeba przestępować, idąc wąską uliczką. Jest banda nastolatków, przyglądających się mi, Raluce i naszym torebkom. Staramy się nie spotkać ich oczu, zwłaszcza w pamięci mając fakt, że w Manili prawie każdy ma broń.

Szybko zawróciłyśmy w stronę hostelu. Po kolacji i lampce wina z właścicielem, wraz z brytyjską wyprasowaną parą, złapaliśmy taksówkę na dworzec autobusowy. Kierowca upewnił się, czy pozamykaliśmy drzwi. Na światłach do okien samochodu podbiegają żebrzący chłopcy. Jeden przyciska usta do szyby, po chwili cały policzek. Pewnie nawąchał się kleju. Wąchanie kleju z torebki plastikowej to rozrywka bardzo popularna w Manili.

Dziesięć godzin w nocnym autobusie (godzin przespanych – zero), godzina tricyklem, przez coś, co można by nazwać drogą (wysiadłyśmy cztery razy, żeby wypchać pojazd z błota), trzy godzinny marsz nieprzejezdną ścieżką i oto siedzę otoczona przez dżunglę w górskiej wiosce Batad, w świetle świecy notując ostatnie wrażenia. Już zapomniałam o upale Manili, jest zimno. Szczękam zębami, bo zamiast lodowatego prysznica wybrałam kąpiel w lodowatym strumieniu, w niecce utworzonej przez dwudziestometrowy wodospad. Droga do niego wiodła przez tarasy ryżowe, powód naszego pobytu w Batad. Dwie godziny balansowania na miedzach – między grząskim błotem pola a kilkumetrową „przepaścią”, poniżej której znajduje się kolejne pole. Tarasy usytuowane są na zboczach kotliny, tworząc niesamowity amfiteatr. Gdzieniegdzie skupiska kilku chat krytych palmowymi liśćmi wyglądają jak ule. Inny świat. Koniec świata.

Choć po drodze przez tarasy spotkałyśmy kilku obcokrajowców, czuję się już trochę, jak Indiana Johnes. Do ludu Kalinga, kolejne 100 km na północ, chyba niestety nie uda się dotrzeć. Sama się nie wybiorę, a Ralucci nie pociągają trudy podróży górskimi ścieżkami i wielogodzinne marsze przez dżungle. Chyba dość dżungli miała już dzisiaj, gdy kilka centymetrów od naszych głów, spadła na ścieżkę wściekle zielona żmija. Podobno jadowita.

Żałuję, że nie uda mi się tym razem spotkać potomków łowców głów i byłych partyzantów z czasów generała Marcosa, bo boję się, że za kolejne kilka lat wszystko może zmienić się na północy Filipin i ten obszar także pochłonie globalna wioska. Ale rozsądek mówi mi, że nie powinnam jechać dalej w górę Archipelagu sama. Nie znoszę być rozsądna.

Zamiast Kalinga, będzie więc Sagada i tajemnicze wiszące trumny. A póki co, zdmuchnę świecę i pójdę spać, bo trzeba wstać przed świtem.




17.12.2008

Właściwie nie wiem, dlaczego zdecydowałam się na Filipiny. Właściwie nie wiem, jak to się stało, że jestem tu, gdzie jestem. Czy suma wydarzeń z mojego całego życia przywiodła mnie w to miejsce, czy to zupełny przypadek, że kołyszę się na falach Morza Południowo-Chińskiego. Drewniana łajba od dwudziestu godzin dostojnie sunie przez spokojną wodę, ostentacyjnie bez pośpiechu. Pośpiech nie licuje z jej wiekiem.

Z Batad, gdzie dosłownie zostawiłam część siebie (w postaci ulubionego t-shirtu, pary męskich bokserek [sic!] i ręcznika), przedostałyśmy się do Banaue. Tam uzbierałyśmy grupę siedmiu obcokrajowców i wynajęliśmy vana, który zawiózł nas do Sagady. W Sagadzie nie ma właściwie nic, oprócz pięknych widoków, taniego haszyszu i wiszących trumien. Trumny wiszą na skałach lub kryją się w jaskiniach Echo Valley. Jakieś niepojęte wierzenia kazały ludności tego regionu grzebać (wieszać?) swoich zmarłych w ten przedziwny sposób setki lat temu i tak zostało im do dziś, mimo że na trumnach wymalowane są krzyże.

Znalazłyśmy zakwaterowanie w idyllicznym Zielonym Domku, w którym bezzębna babcia zgodziła się przenocować nas za 160 pesos od osoby. Kupiłyśmy na kolacje jajka, ale jajecznica wyszła by nas drogo, bo za korzystanie z kuchni babcia zażyczyła sobie kolejnych pięćdziesięciu pesos. Jajka ugotował nam stały rezydent Zielonego Domku, Thomas. Kanadyjczyk o wielkich, brązowych oczach, przyjechał do Sagady i po prostu został. Nie mam pojęcia, jak na tym krańcu świata zaopatruje się w heroinę, ale ma widać swoje źródła, bo po wspólnie spalonym skręcie, zaczął podgrzewać cukier nad kuchenką gazową. W tym momencie powiedziałam dobranoc i bez szczególnej ostentacji wytransportowałam się z kuchni. Zupełnie nie miałam ochoty patrzeć, jak jego niesamowite oczy szklą się po zażyciu narkotyku.

Thomas nie jest pierwszym, który przyjechał do Sagady i nigdy z niej nie wyjechał. Blisko cztery dekady temu Hiszpan Masferre przybył do miasteczka, które było ledwie górską wioską i zakochał się w Filipińskich Kordylierach. Nie wiem, w czym Masferre się zakochał, ale fotografie jego autorstwa nie ukazują gór, tylko piękne dziewczęta z odsłoniętymi kształtnymi piersiami. Taka była w Sagadzie moda, kiedy u nas nosiło się dzwony. Masferre robi niezły interes, prowadząc ze swoją filipińską żoną relatywnie drogi zajazd dla obcokrajowców. Chciałyśmy zjeść tam wieczorem kolację, ale nasz spacer przez Echo Valley przedłużył się niespodziewanie i nie dotarłyśmy na miejsce przed zamknięciem.

Po śniadaniu w postaci native cafe i słodkiego chleba z masłem orzechowym, zupełnie bez pośpiechu, koło południa, zaczęłyśmy szukać ścieżki do wiszących trumien. Wąski, wydeptany w równikowym lesie przesmyk giną co chwila zarośnięty krzakami, ale cudem udało nam się znaleźć to, czego szukałyśmy.

Po sfotografowaniu trumien ruszyłyśmy dalej. Ralucca ślizgała się w swoich klapkach, lądując co chwila tyłkiem w błocie. W pewnym momencie trzeba było zdjąć buty i przekroczyć strumień. Trzeba było pokonać ogromne, kilkumetrowe głazy. Trzeba było wdrapać się po stromym zboczu, drapiąc palcami ziemię i usiłując zahaczyć je o wystające korzenie. Wszystko to mało przypominało spacer. Na spacerze zdecydowanie mniej trzeba.

A później ścieżka znikła na dobre. Ukazała nam się polana, a po jej przeciwległej stronie, ogromny skalny klif. Z klifu, z jaskini, wypływał strumień i rozlewał się szeroko, lśniąc w promieniach popołudniowego słońca. Było pięknie. Ale nie było ścieżki. Wyciągnęłam z torby przewodnik i wyczytałam, że jaskinię pokonuje się w niecałe dziesięć minut i że wyjście znajduje się tuż obok jakiegoś baru, już w miasteczku. Wyczytałam też, że gdzieś w prawo od klifu powinna być ścieżka. Jako że ewidentnie ścieżki nie było, natchnione wizją baru, a więc i piwa, z komórkami w roli latarek, weszłyśmy do jaskini.

Moje niewielkie doświadczenie z jaskiniami mówi, że czasem tam, gdzie człowiek najmniej się tego spodziewa, jest ziejąca zapachem pleśni przepaść. Sprawdzając każdy centymetr drogi, powoli posuwałyśmy się w głąb jaskini. Czułam się dość idiotycznie, w nieskończoność zdejmując i zakładając buty, żeby w ciemnościach rozświetlanych tylko wyświetlaczem telefonu, przekraczać strumień.

Po czasie, który Ralucce wydawał się wiecznością, nasza przeprawa zdawała się być skończona. Przed nami strumień rozlewał się w jezioro, po jego drogiej stronie wyjście z jaskini zatarasowane było wysoką na cztery metry stertą głazów. Ale już nie tylko ciąg powietrza, sprawdzany zapalniczką, ale i dwa promienie światła upewniały nas, że za głazami jest wyjście. Jeden z promieni sączył się ponad naszymi głowami, drugi znalazł swoją drogę nad taflą jeziora, odbijającą łuk skalny ledwie metr nad nią. Cóż, znów będzie trzeba zdjąć buty, może podkasać nogawki, i przejść pod łukiem.

Za naszymi plecami płynący dnem jaskini strumień szemrał wesoło, a wartki nurt groził utratą równowagi. Tu, gdzie woda rozlewała się w jezioro może pięć razy szersze od strumienia, tafla była gładka jak lustro, odbijała sklepienie i dwa promienie światła pod nim.

Zostawiłam torbę z aparatem fotograficznym Ralucce i sprawdzając patykiem dno ruszyłam przed siebie. Po chwili woda sięgała mi do połowy uda, a błoto pod nią do połowy łódki. Przejście pod łukiem było w sposób oczywisty nie możliwe.

Przyjrzałam się uważnie głazom po mojej lewej stronie, trudno rozpoznawalnym w ciemnościach kształtom. Zaczęłam wspinać się po śliskich kamieniach, połogich, nie nastręczających trudności. Trzy metry nad wodą zaczęłam zastanawiać się, co zrobię, gdy kolejny krok jednak okaże się trudny i nie będę w stanie zawrócić, a po drugiej stronie głazów znów zobaczę taflę jeziora... Ale moje obawy były nieuzasadnione i po chwili znalazłam łatwe zejście prowadzące wygodnie do wyjścia z jaskini. Baru ani piwa nigdzie nie było widać.

Zanim wróciłam po rzeczy, sprawdziłam jeszcze patykiem głębokość wody po drugiej stronie łuki. Koniec gałęzi zagłębił się w błoto, ale nie znalazł dna.

Przeszłam przez głazy kolejny raz, przenosząc rzeczy i miałam zabierać się do przeprowadzenia Ralucci. Po drugiej stronie jaskini słońce skryło się za wzgórza i nie było mowy o zawracaniu przez Echo Valley. Chcąc, nie chcąc, Ralucca musiała pokonać głazy. Ponagliłam ją niecierpliwie, ale uciszyła mnie sykiem. Po chwili ja też usłyszałam głosy dobiegające z wnętrza jaskini. Nim zidentyfikowałyśmy je jako angielski, upłynął wystarczająco długi czas, żeby ułożyć w głowie kilka nieciekawych scenariuszy. Po chwili stało przy nas trzech mężczyzn, uzbrojonych jedynie w latarki. Na widok tych latarek ucieszyłyśmy się bardzo.
-Co tu robicie? - rzuciłam rezolutnie.

-Szukamy Jolibee*.
-Coooo? - chwilę zajęło mi zrozumienie dowcipu, ale do śmiechu było mi mało. Wiedziałam, że zmierzcha. Choć w sumie dało by się pewnie ułożyć jakąś zabawną opowieść z rodzaju: Rumunka, Polka, dwóch Hiszpanów i Anglik siedzieli raz sobie w jaskini...

Z trudem przekonałam towarzystwo, że nie warto ryzykować przepłynięcia pod łukiem. Zamiast tego pokazałam im drogę przez głazy, której ewidentnie nie znaleźli by nawet w biały dzień.

Długie ramiona naszych nowych kompanów i ich latarki przydały się bardzo, bo dzięki nim Ralucca przeprawiła się przez kamienie. Po niedługim czasie wszyscy byliśmy po drugiej stronie.

Słońce dawno zaszło za porośniętymi subtropikalnym lasem zboczami wąwozu. W półmroku po raz pierwszy ujrzeliśmy swoje twarze i w tych pięknych okolicznościach przyrody, przedstawiliśmy się. (Pamiętam imię tylko jednego z naszych nowych znajomych, Anglika. Śpi na koi zaraz za Raluccą i z półotwartymi ustami wygląda, jak duże dziecko. Ralucca z diabolicznym uśmiechem właśnie zaczęła robić mu zdjęcia, ku sporemu zdziwieniu reszty pasażerów łodzi.)

Jest w mężczyznach groteskowe przekonanie, że są oni ekspertami w dziedzinie „co-zrobić-kiedy-sytuacja-staje-się-trudna”, zwłaszcza jeśli problem ociera się o jakiekolwiek obrzeża scoutingu. Tajemnicą pozostaje dla mnie, co każe im oddzielać tych, co wiedzą, od tych, co nie wiedzą, zależnie od płci. Ewentualnie wzrostu, choć jedno wiąże się z drugim i znów mamy oczywisty seksizm. Tak czy inaczej, żaden z trzech mężczyzn nie wiedział, co niestety było ewidentne dla wszystkich poza nimi, bo przez godzinę patrzyłam, jak miotają się po krzakach, co chwila mając kolejny świetny plan. W końcu, gdy poczułam, że zaczynają zdawać sobie sprawę, że nie mają pojęcia, co robić, podrzuciłam ideę pójścia w górę strumienia. Pomysł padł na żyzny grunt i po chwili to był właściwie ich pomysł, dzięki czemu mogliśmy wdrożyć go w życie. Alleluja.

Długo brodziliśmy po pas w lodowatej wodzie i zapadł zupełny zmrok. Jeden z Hiszpanów przytomnie zaoferował, że pójdzie dalej kawałek sam, zorientować się w terenie. Po pół godzinie wrócił rozradowany. Musieliśmy pokonać trzy metrową ścianę krzaków, wznoszącą się pionowo z nad brzegu, żeby znaleźć się wśród tarasów ryżowych. Cywilizacja!

Płytka woda odbijała gwiazdy i księżyc w pełni. Było pięknie i bardzo zimno.

Ludność Sagady jest bardzo dumna ze swoich tarasów, bo budują miedze nie z kamieni, ale z błota. Tarasy Sagady trudniejsze są w utrzymaniu i przez to ponoć bardziej malownicze. Czy to prawda, trudno było ocenić w ciemnościach, ale zapadły mi głęboko w pamięć. Nienawykli do spacerowania po wąskich, śliskich ścieżkach, grzęźliśmy co i rusz po kolana w lepkim i zimnym błocie. Gubiliśmy buty, przewracaliśmy się, rujnując nadzieję na wyjście z tej przygody z godnością lub przynajmniej czystym ubraniem.

Minęła kolejna godzina i zobaczyliśmy przed sobą światła latarek gazowych. Ktoś we wsi zorientował się, że nie wróciliśmy i wysłano po nas miejscowych przewodników. Spotkaliśmy ich pięćdziesiąt metrów od szosy, którą wreszcie po długich zabawach z wodą, błotem i krzakami, udało się nam znaleźć.

I tak skończyła się przygoda w Echo Valley.

Łódź kołysze delikatnie, morski wiatr hula po pokładzie. Ralucca wreszcie skończyła swoje okrutne dzieło i przestała fotografować śpiącego Nicka Kentona, który jest z nami od Sagady. Wszyscy śpią na swoich kojach, razem z ogromnymi torbami bagażu. Przestałam wreszcie myśleć, że zatopi nas jakiś niespodziewany tajfun i zaczynam się relaksować, ale warkot silnika parowego nie pozwala mi zasnąć. To nie to samo, co kojący turkot kół pociągu.

Na dolnym pokładzie zaczęła się jakaś krzątanina, może to oznaczać, że niedługo podadzą nam śniadanie, słoną jak nieszczęście malutką suszoną rybkę i ryż. Jest jeszcze zupełnie ciemno, ale nie dadzą nam spać dłużej niż do siódmej, wiedzeni przekonaniem, że to doskonała pora na posiłek.

Spróbuję się zdrzemnąć.

*Jolibee - filipiński McDonald



El Nido, 21.12.2008


Pamiętacie pewnie albo ze swojego dzieciństwa, albo z czasów, kiedy wasze dzieci były małe, no, w każdym razie jakoś tak sprzed piętnastu lat, cykl Disney'a nadawany co sobotę na kanale pierwszym telewizji publicznej? A po Disney'u, a może przed, w każdym razie jakoś tak obok, nadawany był blok przyrodniczy. Niewielka to była wtedy dla mnie różnica, postacie z "disneja" i zwierzątka z przyrodniczego były tak samo nierealne, czy też realne. Wszystkie pokolenia z zapartym tchem śledziły losy stada gnu na Sawannie, albo małej osieroconej małpki z amazońskiej dżungli. David Attenborough wszystko spokojnie objaśniał, a swojski, charakterystyczny głos Krystyny Czubówny podawał to widzowi w wersji polskojęzycznej. I był też cykl Jacquesa Cousteau. Starszy pan nurkował w błękitną toń, głos Krysi zdradzał jakby większe napięcie, a tam, pod wodą, czekał na widza inny świat.

Przyszła era telewizji prywatnych, przyszedł internet i napatrzyliśmu się wszyscy na te sawanny, dżungle i oceany, aż do bólu oczu. Co jakiś czas nawet znajomy kuzynki pojechał gdzieś w świat i przysłał pocztówkę, na dowód tego, że widział wszystkie te cuda na żywo. Cała ta przyroda zrobiła się mniej tajemnicza, mniej niedostępna, a tak w ogóle, to kto w dzisiejszym świecie przejmował by się jeszcze życiem seksualnym jakiejś ryby mieszkającej na zadupiu sto metrów pod powierzchnią wody.

Jak pomyśli się, że pięćdziesiąt lat temu cuda natury mogli oglądać tylko wybrańcy, to aż wydaje się niemożliwe. Ot, pojechałam sobie na Filipiny, ot, popłynęłam wynajętą rybacką bangką w morze i stoję na dziobie łodzi, zakładając na twarz maskę, która za cholerę nie chce się przyssać. Rurka, prawie taka sama, z jaką jeszcze niedawno nurkowałam w wannie, zwisa mi nad uchem.

„Wysposkakanie”, Island Hopping, nie ma w sobie nic z glorii i chwały podróżniczej przygody. Byle burżuj obcokrajowiec – w tym wypadku ja – życzy sobie być wywieziony (wypłyniety?) na bezludną wyspę czy dwie, a w międzyczasie wyskoczy kilka razy za burtę, żeby pooglądać rybki. Klient nasz pan, myślą sobie właściciele łodzi i patrząc z lekkim rozbawieniem na delikwenta – w tym wypadku mnie – spełniają jego życzenie.

A pod wodą, czeka inny świat. Chyba wszystkie kolory i kształty kosmosu tłoczą się tu, centymetr za centymetrem budując inną rzeczywistość, która zapiera dech w piersiach.

Ławica setek, albo tysięcy identycznych srebrnych rybek płynie tuż obok mnie, żeby za chwilę w identycznym ruchu błysnąć drugim bokiem i jak jeden organizm zniknąć gdzieś w ciemnej głębi. Długa na siedemdziesiąt centymetrów ryba szabla czai się, tkwiąc w morderczym zawieszeniu. Małymi skrzydełkami bezradnie machają dwie kolorowe ryby papugi, śpiesząc się gdzieś w bardzo ważnej sprawie. Między miękkimi włosami ukwiałowego kwiatu, rodzina pasiastych grubasków szuka Nemo.

Ryby płaskie jak kartka papieru i ryby nadymające się jak balon. W kropki i w paski. Kolorowe i czarno-białe. Wśród czarno białych spokojna ryba zebra i ryba więzień, ze złymi oczami obwiedzionymi ciemną kreską.

Życie toczy się w dwu wymiarach, dynamicznym i statycznym. Wszystkie pędzące gdzieś stworzenia mijają te, które nie ruszą się nawet o milimetr, albo które mogą tylko czekać, niesione z prądem, na to, co przyniesie im los.

Dno zaściełają lasy traw, gałązki koralowca we wszystkich kolorach, a między nimi wielkie bulwy, jak kapelusze grzybów, albo jak statki kosmiczne. Pofałdowane mózgi otwierające co chwila szpary ust, żeby zaczerpnąć z wody tlenu. Koralowce w kształcie wulkanów zieją czarnymi kraterami. Delikatnie tańczą obłe palce ukwiałów.

Bez pośrednictwa Krysi Czubówny i srebrnego ekranu to wszystko robi jakieś niesamowite wrażenie, jak chory sen genialnego wariata, nierealne, niesamowite, cudowne. Po wyjściu ze słonej wody i wdrapaniu się na burtę łodzi człowiek jest już jakiś inny, jakby uprzywilejowany, żeby widzieć i wiedzieć więcej.

Leżę w gorącym słońcu na dziobie skaczącej na falach bangki, wysycham w ciepłym wietrze, czuję się bardzo, ale to bardzo uprzywilejowana. Tak, jakbym przeniknęła przez ekran telewizora do świata dziecięcych marzeń i jakby właśnie się okazało, że jest on zupełnie prawdziwy. Tak jakby za chwilę mogła tuż obok mnie usiąść malutka, uskrzydlona Wendy.



Wigilia Bożego Narodzenia 2008
Port Barton, cicha wioska na południowym wybrzeży wyspy Palawan, turystów prawie brak


Mniej niż sto metrów od rajskiej plaży, na polanie wśród palm kokosowych, zebrali się mężczyźni z całej wioski, od piętnastoletnich chłopców, po zażywnych starców. Drewniane ogrodzenie wyznacza ring. Tłum rzuca się do ogrodzenia, gdy ktoś gromkim głosem zaczyna krzyczeć „meron! Meron!” W ten sposób ogłasza się, że będzie walka. Zajęłam dobre miejsce kwadrans temu, teraz ogrodzenie wpija mi się w brzuch, bo trzy rzędy widzów napierają mi na plecy i zastanawiam się, czy płot nie przewróci się, a ja z moim aparatem fotograficznym nie wyląduję na środku ringu. Ale żerdki wkopane są głęboko w ziemię, moje obawy są bezpodstawne, płot swoje już przeżył i chyba nie podda się tak łatwo.

Następuje szybka prezentacja zawodników i przyjmowane są zakłady. Teraz trzeba jeszcze tylko zdjąć plastikowe osłonki z ostrych jak brzytwy, przymocowanych do nóg ostrzy i wśród aplauzu rozpoczyna się mecz. Wokół walczących biega krupier. Krzycząc jak opętany i machając rękami podgrzewa atmosferę. Tłum wrzeszczy. Mija mniej niż minuta i jeden z walczących, z rozciętą arterią, pada bez ruchu. Sędzia próbuje go jeszcze cucić, ale plama krwi, która szybko wsiąka w piach ringu, świadczy o końcu meczu. Wśród tłumu rozchodzi się pomruk niezadowolenia, nikt nie stawiał na koguta z białą główką, bo wiadomo przecież, że te upierzone na czerwono walczą lepiej. Właściciel czerwonego koguta ze smutkiem zabiera z ringu bezwładnego ptaka, sprzeda go jeszcze dziś, ale za nie więcej niż dwieście pesos. Koszty hodowli i wysiłek włożony w trenowanie nijak się nie zwrócą.

Właściciel zwycięskiego koguta nie ma czasu liczyć pieniędzy. Z ptaka szybko uchodzi krew i trzeba zanieść go kilkanaście metrów dalej, gdzie wprawny pielęgniarz, na co dzień wioskowy krawiec, założy szwy i zdezynfekuje ranę. Nie miną dwa tygodnie i kogut znów będzie zdatny do walki, z tą tylko różnicą, że wszyscy postawią swoje pieniądze właśnie na niego.

W czasie potrzebnym na kupienie piwa i skomentowanie meczu, ring zostaje oczyszczony z okrwawionych piór i kolejni gladiatorzy gotowi są do prezentacji. Mi, od patrzenia na kurczęcą rzeź, burczy w brzuchu. Przepycham się przez rzędy gapiów do składanego stolika, gdzie pulchna Filipinka (oprócz mnie jedyna kobieta na polanie) sprzedaje makaron ze skwarkami. Kolejne walki już za kwadrans, nie mam więc wiele czasu. Zamiast piwa chwytam jeszcze butelkę Coli i z niemałym trudem wracam na moje miejsce przy drewnianym ogrodzeniu.


27.12.2008

Łapiemy z Ralucą promienie słońca, leżąc plackiem na plaży. Przypiekłam sobie kości biodrowe. Nie znoszę piasku.


29.12.2008

Po Nowym Roku Raluca chce ruszyć w stronę wyspy Boracay i słynnej White Beach. Jest szczyt sezonu i chyba nawet opinie, jakoby White Beach była najpiękniejszą plażą Azji Południowo-Wschodniej, nie przekonają mnie do wydania fortuny na kilka dni wśród tłumu turystów. Zastanawiał się za to, czy zahaczyć o Czekoladowe Wzgórza na wyspie Bohol i nie potropić po krzakach małej myszy z wielkimi oczami – stworzenia zwanego naukowo „Tarsius spectrum ” (ewentualnie „wyrak upiór”...) kryjącego się w boholańskich lasach.

Biodra nadal wściekle różowe. Ała.


30.12.2008

Ostatnie dni spędzone w Port Barton to dni słodkiego nieróbstwa. Odpoczywamy po szlajaniu się w dżungli południowego Luzon, odpoczywamy od tarasów ryżowych i jaskiń. Choć czuję, że od leżenia na plaży też niedługo będę musiała odpocząć. Odpoczywanie może męczyć.

Port Barton jest niedostępne lądem. Pora deszczowa zmyła drogę i czasem tylko jeepom uda się przez nią przejechać. Główny transport odbywa się łodziami bangka. Od turystów żąda się absurdalnych kwot za przewóz, efektem tego wieś jest niemal wolna od obcokrajowców. Jest Niemiec, który ma z miejscową kobietą dwudziestoletniego syna, kilka par kanadyjskich emerytów, kilka rodzin z dziećmi, łysy Rosjanin z upierścienionymi palcami i jego kumpel Czech – dwa metry chłopa, dready do pasa - podobno niegdyś słynny rugbysta. Reszta białasów jakoś nie rzuca się w oczy, przypływają łodziami płacąc za to po trzy tysiące pesos, odkrywają że w Port Burton nie ma nic interesującego oprócz rybaków, żon rybaków i dzieci rybaków, i tego samego dnia odpływają dalej.

Wszystkich turystów i sporą garść miejscowych, którzy chcą być hip, spotkać można u Judy. Judy pasjonuje się eksperymentami kulinarnymi i za dość symboliczną opłatą przyrządzi wszystko, od homara, do hamburgerów z kwiatu bananowca. Gdy Judy przyjechała z prowincji Iloilo do Port Barton, nie szło jej najlepiej. Właściciele kilku istniejących barów zdemolowali jej ogródek i powybijali szyby, bo miała za niskie ceny. Ale zamiast wyrzucić Judy ze wsi, sami musieli szybko pozmieniać swoje ceny i dostosować się do niej.

Dziś rano z południa wiatr przygnał czarne chmury. Na szczęście połów się udał i kupiłyśmy z Ralucą na kolację czerwoną rybę lapu-lapu, którą upieczemy wedle przepisu podanego nam przy śniadaniu przez Judy. Ale pogoda trochę mnie niepokoi, czyżby z noworocznej imprezy, którą planują na plaży rezydujący w Port Barton obcokrajowcy, miało nic nie wyjść?


01.12.2009

Znów trzeba przyzwyczaić się do pisania innej daty nad notatkami i listami. Usiłuję sobie przypomnieć, gdzie byłam równo rok temu, ale słabo mi idzie, bo potwornie boli mnie głowa. Wczoraj wieczorem wypiłyśmy z Ralucą za dużo rumu i film urwał się nam koło pierwszej. Impreza na plaży zaczęła się podobno po drugiej. Deszcz nie przestał padać całą noc. Podobno.

Idąc na śniadanie do Judy, pogoniłam chłopca rzucającego kamieniami w szczeniaka. Wracając, mnie pogoniły cztery wściekłe psy, rozdrażnione wczorajszymi petardami. Na szczęście droga była kamienista.



05.01.2009

Czy to nie dziwne, że w środku stycznia mam lato?

To chyba typowa „alkoholowa” myśl. Rytuał picia rumu Tanduay rozpoczął się w El Nido. Tam poraz pierwszy mieszkałam w native hut, domku kempingowym krytym liśćmi palmowymi. Malutka weranda takiego domku to doskonałe miejsce, żeby leniwie sączyć rum i czytać.

W Port Barton też dzielimy z Ralucą bambusowo-palmową chatkę i też mamy werandę. Z werandy zniknęły już para klapek, dwie butelki Coli, paczka Marlboro i torebka kawy. Dodam, że wszystko to zniknęło jakimś magicznym sposobem i bez naszego udziału i chyba nie dla tego, że wieczorem czasem lekko chwieje nam się horyzont.

Na Filipinach okradzionym można zostać dosłownie ze wszystkiego, od papierosów, po portfel. Między El Nido a Puerto Princesa, dokąd jechałyśmy przedłużyć wizy, zniknął z plecaka mój cenny elektroniczny słownik angielsko-japońsko-chiński i do tej pory na samą myśl o tym ogarnia mnie wściekłość. Ale sprawa jest prosta, choć wszyscy wyznają tu moralność chrześcijańską, a na każdym rogu można zobaczyć napis „Bóg jest miłością", okraść obcokrajowca to nie grzech. A bo to wiadomo, czy on chrzczony? A nawet jak chrzczony, to przecież pochodzi z Ameryki, a w Ameryce, jak wiadomo, pieniądze na drzewach rosną... Pewnie na swój sposób to nawet wskazane, żeby zabrać obcokrajowcowi, co się da. Niekoniecznie tylko to, co sam chce oddać.

Jutro rano opuszczam Port Barton, powoli kończy się czas sielskich wakacji w nadmorskich wioskach. O powrocie do stolicy Filipin, nie chcę myśleć. Mam jeszcze dwa tygodnie. Muszę przez ten czas kupić bilet lotniczy, żeby uniknąć samotnego przedzierania się przez manilskie doki. Zdaje się, że dla chcącego nic trudnego i można polecieć, za niemal tą samą cenę, co popłynąć. A nawet gdyby było dwa razy drożej, to i tak nie chcę szwendać się w nocy po porcie, sama i bez broni. Bowiem „bez broni”, to w Manili ewenement.

Jutro przede mną powrotna droga do Puerto. Teraz zaś przede mną szklanka rumu z colą. Relaks trwa. Zapominam o świecie.


08.01.2009

W Puerto wsiadłyśmy w maleńki samolot wyposażony w ogromne silniki śmigłowe i za równowartość osiemdziesięciu złotych dostałyśmy się do Cebu. Prosto z lotniska wzięłyśmy taksówkę do portu i popłynęłyśmy promem do Tagbilaran (tylko sześć godzin). W okolicach miasteczka pojechałyśmy oglądać słynne Czekoladowe Wzgórza, czyli kilkaset identycznych górek z wapienia (bez entuzjazmu) i stację hodowli wyraków (z wielkim entuzjazmem). Przespałyśmy noc w cichym Nisa Inn i dziś właśnie udamy się na wyspę Panglao.

Niebo całe zasnute chmurami.

Już tęsknię za Port Burton.


11.01.2009

Podróż nierozerwalnie wiąże się z pożegnaniami. (A pisanie bloga z pisaniem banałów...).

Na głównym skrzyżowaniu turystycznego kurorciku przyrośniętego do Alona Beach, pożegnałyśmy się z Ralucą. Nie oparła się wołaniu białego piasku z plaży Boracay.

Przez jeden miesiąc wspólnego podróżowania zżyłyśmy się, jak kolonijne współlokatorki. Tak samo, jak małe dziewczynki na koloniach, jesteśmy w naszych podróżach zupełnie same, ale nie chcemy myśleć o powrocie do domu, mimo że za domem tęsknimy. Przygnębia mnie odjazd Raluci, bo znów mam uczucie, że coś się odwołalnie kończy.

Deszcz padał dziś cały dzień. Raluca od rana narzekała, że szare niebo jest „depressing and opressing” i ruszyłyśmy się tylko na obiad i do kawiarenki internetowej. A później Raluca odjechała w niebieskim tricyklu, podskakującym niezgrabnie i rozchlapującym jasnobrązowe błoto.

Na Filipinach żywię się w barach, zwanych „toro-toro” i teraz, na pocieszenie, pójdę zjeść chicken adobo, kurczaka w occie i sosie sojowym. Właściciele „toro-toro” gotują rano kilka różnych dań i sprzedają je później na zimno. Obcokrajowcy, zniesmaczeni ideą jedzenia czekającego na klientów cały dzień bez lodówki, nie często zaglądają do „toro-toro”. I dobrze robią, bo dzięki temu nadal jest tanio. Omlet z bakłażana, trochę gulaszu wieprzowego i ryż – taki zestaw kosztuje mniej niż dwa dolary. Poza tym „toro-toro” to także świetny sposób ucieczki przed turystami, których w Alona jest już dla mnie zdecydowanie za dużo. Nowobogacka zachodnia hałastra panoszy się po plaży, a nawet wsi, jakby byli co najmniej gwiazdami rocka. Rodzinnych barów „toro-toro” zostało tu już tylko kilka, wyparły je pizzeria, tajska restauracja i kawiarnie, oblegane przez gości z Rozji, Australii i Wysp Brytyjskich. Jest też koreańska szkoła nurkowania, wraz z restauracją koreańską i tu zbierają się nadziani Koreańczycy.

Wszyscy obcokrajowcy w Alona są ostentacyjnie zrelaksowani, ostentacyjnie inni od „lokalsów”, ostentacyjnie zaznaczają, kto tu rządzi.


13.01.2009


Kto by się spodziewał, że na Filipinach zatrzyma mnie w wynajętym pokoiku deszcz. Pokoik wynajmuję w ruderze, którą ktoś dumnie nazwał „Casa Nova Garden”. Wielkie krople walą w dach z liści palmowych. Chmury nie pozwalają się przedostać ani jednemu promykowi słońca. Jak tak dalej pójdzie, nici z internetu i nici z kolacji. Moknąć na Filipinach nie będę. Idę spać.


15.01.2009


We wsi Panglao odbyła się dziś fiesta. Jak na fiestę przystało, odbyła się w centrum – nie tym turystycznym, przy plaży, ale tym prawdziwym, wyznaczonym obecnością nowego, żel-betowego kościoła. Zabito dwie świnie, rozstawiono stoły, a z głośników popłyną ukochany przez Filipińczyków hit „She hit the floor”. Imprezowiczom nie przeszkodził nawet siąpiący deszcz. Wszystko to widziałam, biegając jak oszalała między moim małym pokoikiem, a kawiarenką internetową. Biegi miały na celu kupno on-line biletu kolejowego z Hong Kongu do Pekinu – oczywiście – zakończyły się fiaskiem.

Jutro o szóstej rano wsiadam w jeepney'a z powrotem do Tagbilaran. Cholernie mi się nie chce pakować, ale dość już mam Alona Beach, beznadziejnej pogody, natarczywych lokalsów i grubych starych białasów paradujących za rękę z piętnastoletnimi Filipinkami. Sprawdziłam, wiem. Kurorty to nie moja bajka. Sześć dni w Panglao zamieniłabym na Batad w północnym Luzon i wzięłabym je nawet w strugach deszczu i z huraganem.

Jeepney, prom, samolot do Manili, samolot do Hong Kongu, pociągi w ilości nieokreślonej – jeszcze sporo dzieli mnie od Pekinu. Chciałabym już być na miejscu, wśród ludzi, których język i mentalność jako tako rozumiem, zwiedzać wymarzone Zakazane Miasto i Chiński Mur. Pić pyszne chińskie piwo z Arturo, którego nie doceniłam, a który zaprosił mnie na tydzień do swojego mieszkania. Jak miło jest się przyjemnie rozczarować.

Byle przed Nowym Rokiem być w Pekinie! A teraz pakowanie plecaka. Znienawidzone pakowanie plecaka. Czy na prawdę w XXI wieku plecaki nie mogły by się pakować same?



17.01.2009


Mam dziwne wrażenie, że siedemnasty stycznia to jakaś rocznica. I nie chodzi tu wcale o miagię siódemek, złą magię, w którą wierzy moja matka. A może właśnie o to chodzi? Chwilami mój umysł zawodzi, a świadomość odpływa gdzieś daleko od rzeczywistości, tam, gdzie magia siódemek i każda inna magia mają rację bytu. Tam, gdzie opowieści, których wysłuchałam na promie z Tagbilaran do Cebu wydają się całkiem (reasonable) realne.

Źle znoszę brak snu, a to już druga doba. Poprzedniej nocy nie zasnęłam, z obawy, że prześpię budzik. A bardzo starałam się zasnąć. Dziś za to bardzo staram się nie zasnąć, powodowana tą samą obawą.

Pochłonęłam torbę chipsów bananowych i pięćset stron powieści o dziewczynie, która jednocześnie wygrywa na loterii i dowiaduje się, że ma białaczkę, taką sama, jak ta, która zagrała główną rolę w „Love Story”. Około czterdziestu minut zastanawiałam się, czy kiedykolwiek wytrzymałam i dotrwałam do sceny, w której główna bohaterka filmu umiera. To musi być prawdziwa ulga, po śmiertelnej nudzie tego filmu. „Światełko w tunelu to nie życie. To śmierć” - przeczytałam w książce i jakże adekwatne i (soothing) pocieszające się to wydaje w odniesieniu do „Love Story”. Może ta myśl pozwoli mi pewnego dnia dotrwać do końca filmu.

Zapomniałam dodać, że jestem na lotnisku w Cebu. Jest czwarta rano. Czekam na samolot, który odlatuje o piątej pięćdziesiąt. Jeszcze jedna godzina i pięćdziesiąt minut. Z trudem zmuszam się do pisania, co ma szanse pomóc mi w niezaśnięciu. Niestety, część słów pojawia się w mojej głowie po polsku, a około co czwarte po angielsku. Rozróżnienie, które są które, przychodzi mi z pewnym trudem.

Przez godzinę słuchałam nieskrępowanej rozmowy dwóch Japonek. Jedna narzekała na męża, druga na chłopaka. Zjadłam spagetti i wypiłam kawę. Czterokrotnie odbyłam wspaniałą (time-consuming) wycieczkę do toalety, czterokrotnie czując nieistniejące spojrzenie na karku i czyjąś (ghostly) obecność w pustej łazience. A wszystko przez opowieści z promu.

Na promie, jak to na promie. Jedyna biała pasażerka szybko stała się obiektem zainteresowania. Po mojej prawej banda hałaśliwych młodzików, po mojej lewej liczna sympatyczna rodzina. Pierwszych ostentacyjnie ignorowałam, z drugimi odbyłam długą i przyjemną (but creepy) rozmowę.

-Gdzie zatrzymałaś się w Tagbilaran? - spytała mnie płynnym angielskim Agnes, sobowtór dziewczyny Supermana z serialu „Smallville”.

-Nisa Travellers Inn. Know that one? - rzuciłam w odpowiedzi, nie otwierając ciężkich powiek. Szybko się ocuciłam, gdy Agnes stwierdziła, że nikt i nigdy tam nie nocuje. Jak to? Otworzyłam oczy i zobaczyłam wysoko uniesione brwi Claire, matki Agnes. Jej czoło zmieniło się w pofałdowaną draperię, jak często zdarza się to u dobiegających pięćdziesiątki Filipinek.Chwilę później dowiedziałam się, że budynek hostelu jest nawiedzony. Ponoć wszyscy miejscowi wiedzą i dlatego odradzają przyjezdnym pobyt w Nisa Inn. Jak dobrze, że nie wiedziałam o tym wcześniej.

Jedyne, co udało mi się ustalić, to że zmarła tam w tragicznych okolicznościach jakaś bardzo nieszczęśliwa kobieta. Uzyskując te informacje czułam się, jak dziennikarka, która wywęszyła trop (scoop) i nie może doczekać się, żeby napisać artykuł. Niestety Agnes nie ciągnęła tematu, nie chcąc zrobić wrażenia przesądnej, a Claire i jej młodsze córki zdawały się być na tyle przejęte spotkaniem kogoś, kto przeżył nocleg w nawiedzonym domu, że mimo starań, nie były wstanie sklecić zdań po angielsku.

Jednej z ciemnych jak smoła nocy w Port Burton prowadziłam z Ralucą standardową w takich wypadkach rozmowę o duchach. Raluca zauważyła, że z dużą dozą prawdopodobieństwa każdym domu o ponad pięćdziesięcioletniej historii mieszkała kiedyś i – jak to się najczęściej z ludźmi dzieje – zmarła, jakaś mniej lub bardziej nieszczęśliwa kobieta. I jakoś wcale nie sprawia to, że w każdym z tych domów o północy pojawia się Biała - lub dowolnego innego koloru - Dama. Jakże prawdziwe słowa racjonalnej, elokwentnej Raluci.

Jakże prawdziwe poczucie, że ktoś stoi za mną w pustej łazience.

Tak bardzo mi się chce spać. Pół do piątej, świta. Uśpione lotnisko powoli ożywa. W głównym holu zapaliły się światła. Razi...!

Niczego innego nie pragnę, jak tylko znaleźć się na łóżku we Friendly's i (pass out) zasnąć. No, z paroma wyjątkami niczego. Powrót na werandę domku w Port Burton i leniwe sączenie rumu z colą zalicza się do wyjątków.

Ale teraz, nie zasnąć! ... nie zasnąć... nie zasnąć...

sobota, 17 stycznia 2009

Tagbilaran, dok czwarty, siodma rano



Jak zwykle , horyzont naprostuje sie p o z n i e j..

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Psia Plaza

Pogoda pod psem, czyli wladanie nad plaza przejmuja wiejskie burki.

niedziela, 11 stycznia 2009

piątek, 9 stycznia 2009

Z ostatnich 2 dni






Wyrak czyli tarsjusz

Oto, co zyje w dzungli wyspy Bohol.... (stwor wielkosci chomika)




zle oko


duze oko

wtorek, 6 stycznia 2009

I jeszcze troche raju na obrazkach







Przepraszam te nieliczna garstke osob, ktore czekaja na relacje. Mozolnie spisuje ja recznie, nadgarstek boli mnie od niewprawnego gryzmolenia dlugopisem. Jeszcze kilka tygodni i wszystko przepisze na bloga.

Skladam tez Wszystkim serdeczne Zyczenia Noworoczne! Niech sie wiedzie!:))

Zaczynam wierzyc, ze nie powinnam robic zdjec. Dwa tygodnie na Palawanie zaowocowaly niecalymi dziesiecioma fotkami i to posledniej jakosci. Przepuscilam dziesiatki okazji do zrobienia dobrego ujecia, drugie tyle zepsulam, zle ustawiajac aparat. Cwiczenie podobno czyni mistrza. Na mnie sie to na razie nie sprawdza. Przynajmniej za kazdym popsutym ujeciem ucze sie czegos nowego. Co nie znaczy, ze nie powtarzam bledow. Trzymajcie za mnie kciuki!


wtorek, 23 grudnia 2008

Walki Kogutow

Przygotowanie


Walka


Zwyciezca u lekarza polowego


To tez zwyciezca, ale zszyc sie nie dalo - krew koguta wsiakla w piasek ringu, a wlasciciel zgarnal kase. Czysty zysk, bo nie tylko zarobil kilka tysiecy na zakladach, ale i zewlok sprzeda za okolo 200 pesos. Ktos bedzie mial dobra zupe, podobno na kogucie czempionie rosol smakuje zupelnie inaczej.

sobota, 20 grudnia 2008

El Nido, Palawan





































Po 30 godzinach na pokladzie lajby o nic nie mowiacej mi nazwie Asuncion, dotarlam do El Nido, miasta na polnocnym krancu wyspy Palawan. Jutro ruszam do bijacego serca wyspy, portu Puerto Princesa.

wtorek, 16 grudnia 2008

Kolejna porcja fotek



































































Tarasy ryzowe w Batad, wiszace trumny w Sagadzie, etc. Jak zwykle, obiecuje dodac relacje w terminie pozniejszym:)

czwartek, 11 grudnia 2008

Spacer w strone dzielnicy Intramuros




















Niebo w Manili, zwlaszcza w swietle zachodzacego slonca, jest wyjatkowo piekne. Podobno to dzieki niezwykle wysokiemu zanieczyszczeniu powietrza.
Okazalo sie, ze pisze mi sie calkiem niezle przy uzyciu dlugopisu. Znaczy - czy niezle, tego ocenic nie umiem, ale na pewno zapisanych kartek nie jest malo. Relacja zostanie wpisana na strone, gdy tylko odbiore swoj komputer i wroce do Warszawy (Boze, to ja wroce? A myslalam, ze w Manili czas stanal w miejscu...)